Sunday 31 May 2015

Kawałeczek australijskiej kultury


Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję iść do księgarni o niesamowicie szerokim asortymencie lub po prostu przyjedziecie do Australii i chcielibyście sięgnąć po książki, które pozwolą Wam liznąć tutejszą kulturę, ta notka jest dla Was! A na końcu mała recenzja "Mad Maxa", choć obiecałam sobie, że w recenzowanie filmów hollywodzkich nie będę się nigdy bawić (dlaczego zrobiłam wyjątek? czytajcie dalej! :))
 Na początku pobytu na drugim krańcu świata spytałam moich gospodarzy, czy mogliby mi polecić jakichś australijskich autorów. Dostałam do ręki dwie wyżej widoczne książeczki i ze wstydem muszę stwierdzić, że skończyłam je czytać dopiero niedawno, choć specjalnie grube nie są.

Ruth Park, Harp in the South
 Książka zdaje się malutka, ale nie jest to lekka literatura. Autorka opisuje ciężkie życie irlandzkich imigrantów na przedmieściach Sydney z początku dwudziestego wieku. Okładka obiecywała płakanie i śmianie się wraz z bohaterami z ich przygód, ale muszę przyznać, że na powiew optymizmu musiałam czekać prawie że do końca książki! Rodzina jest biedna, ojciec pije, matka dzielnie to wytrzymuje, starsza córka daje się uwieść i zostaje porzucona, będąc w ciąży, wszyscy mieszkają ściśnięci prawie że w jednym pomieszczeniu. Mimo wszystko historia nie kończy się źle (aczkolwiek właśnie zobaczyłam, że do książki powstał sequel, no cóż, nie czuję potrzeby sięgania po niego, bo nie chciałabym znów czytać o tym, jak ci dobrzy ludzie zbierają cięgi od życia), akcja jest w miarę wartka, opisy bohaterów ciekawe, wprowadzone dyskretnie w fabułę.
Nie polecałabym jej czytelnikom, którzy nie są zbyt zaawansowani w języku angielskim, niektóre słowa musiałam sprawdzać w słowniku, a kwestie czytać na głos, bo autorka próbuje naśladować irlandzki akcent w dialogach, a i tak byłam sfrustrowana, że czegoś nie rozumiem.
 Ocena: 15/20.

Robert Drewe, The Bodysurfers
 Moja gospodyni powiedziała, że to świetna lektura na podróż i rzeczywiście, gdyby nie ograniczenia wagowe bagażu, na pewno bym ją wzięła, jadąc do Sydney. Bodysurfers to zbiór opowiadań, które są ze sobą powiązane postaciami bohaterów należących do tej samej rodziny (najczęściej na pierwszym, ale czasem na drugim planie). Ocean i surfowanie są także wspólnym mianownikiem, ale wbrew pozorom nie są to jedynie lekkie historie o plażowaniu i wylegiwaniu się na słońcu. Autor bawi się narracją, zmienia ją z jednej historii na drugą, nie wpada w żadne schematy. Byłam zachwycona sposobem opisywania świata, gdybym miała streścić akcję, to nic wielkiego się w żadnym opowiadaniu nie wydarzyło, ale to właśnie małe refleksje i detale budują klimat całej książki. Ten styl pisania w jakiś sposób przypomina mi Alice Munro, mimo że akcja nie pędzi jak szalona, to ma się ochotę czytać dalej.
Ocena: 15/20.

BONUS!

zdjęcie ze strony blastr.com

George Miller, Mad Max: Na drodze gniewu

George Miller to reżyser australijski i pierwszy Mad Max z Melem Gibsonem w tytułowej roli był kręcony na tym kontynencie. Nie wiem, czy starego Mad Maxa to dotyczy, ale jako ciekawostkę powiem, że w Stanach australijskie filmy są dubbingowane, bo Amerykanie narzekają, że australijski akcent jest ciężki do zrozumienia(wtf?).
Anyway, nie miałam zamiaru wybierać się na ten film, bo nie znałam nawet oryginału, prócz tego co urywkami widziałam na TVNie czy innym Polsacie, postapokaliptyczne światy to też nie do końca moja bajka, ale telewizja chwaliła, australijscy gospodarze podkreślali, że Mad Max jest australijski, a na rotten tomatoes (wg mojego lubego jedynej wyroczni pozwalającej zdecydować czy warto iść do kina czy nie) film miał świetne oceny, więc stwierdziłam: dlaczego nie?
 Już przy kasie doznałam szoku, bo bilet ze zniżką studencką wyniósł mnie 15$, a kino było malutkie, tylko trzy rzędy siedzeń. Pokornie zapłaciłam, usiadłam w fotelu i sama nie wiem, kiedy minęły te dwie godziny.
 George Miller powiedział, że chciał, by film był jedną wielką sceną pościgu. No cóż, udało się. Od początku do końca "dobrzy" uciekają, podczas gdy "źli" ich gonią. Ale w tej prostocie film prezentuje się świetnie, efekty specjalne są na niesamowitym poziomie (a podobno tylko 20% powstało z pomocą komputera). Podobały mi się dialogi, a raczej ich minimalizm, nie wiem czy zebrałoby się więcej niż kilka stron scenariusza, ale dzięki temu każde słowo coś znaczyło i bohaterowie nie ględzili. Niektóre pomysły były mocne, jeśli tak jak ja oddajecie krew, ale nie możecie patrzeć, gdy płynie z tych rurek, to chyba będziecie musieli zamknąć oczy przy kilku scenach.
 A najbardziej z całego filmu należy docenić Tom'a Hardy'ego, on chyba ma najmniej do powiedzenia, ale jak już mówi, to jego głos elektryzuje! Chętnie obejrzę inne filmy z jego udziałem (może ambitniejsze niż Batman, tam nawet jego obecność nie nadrobiła marnego scenariusza).
 Mam nadzieję, że dalszy ciąg nie będzie gorszy!
 Ocena: 18/20

No comments:

Post a Comment